Tym razem chciałbym podzielić się z Wami czymś zupełnie innym niż wpisy związane ze ślubami i weselami. Już prawie rok temu, pod koniec stycznia wybrałem się z moją dziewczyną w podróż. Trafiło na miejsce odległe i egzotyczne. Chcieliśmy oderwać się od szarej rzeczywistości, poczuć ciepło, zapachy, zobaczyć kolory i zachwycić się czymś co jest nowe i nieznane. Wybraliśmy Tajlandię. Kupiliśmy bilety, spakowaliśmy dwa plecaki i polecieliśmy na drugi koniec świata w poszukiwaniu przygód. Wakacje w Tajlandii rozpoczęliśmy wylatując z Berlina z przesiadką w Singapurze. Singapurskie lotnisko robi ogromne wrażenie. Zadbane dywany, kwieciste instalacje i nowoczesna technologia są czymś niesamowitym dla oka. 

30 stopni różnic

Wylądowaliśmy w Bangkoku. Uderzyło nas gorące powietrze i pierwsze różnice kulturowe- pan taksówkarz nie mówiący po angielsku i jego wóz cały udekorowany w środku kwiatami i obrazkami Buddy oraz Tajskiego króla. Trafiliśmy na szczęście do hotelu, który położony był w idealnej odległości od słynnej Khao San Road– wieczorem nie było słychać gwaru tej imprezowej ulicy, ale mogliśmy dostać się tam w 6 minut spacerkiem.

Gdy nadszedł wieczór uliczki zaczęły wypełniać się straganami z jedzeniem. Na każdym kroku można było skosztować przepysznych, aromatycznych tajskich dań. Uśmiechnięci tajowie siedzieli razem na ulicy, jedli i rozmawiali. Przejście komercyjną Khao San Road było czymś co trzeba było zrobić, ale muszę przyznać, że jest to miejsce przytłaczające hałasem i ilością pijanych turystów. Napewno nie jest to gratka dla ludzi poszukujących spokoju i piękna prawdziwej Tajlandii.

W Bangkoku spędziliśmy kilka dni. Przepłynęliśmy rzeką Menam o centrum aby zwiedzić najbardziej znane świątynie takie jak Wat Pho – z leżącym Buddą, który na żywo robi przeogromne wrażenie swoim rozmiarem, ozdobioną porcelaną Wat Arun czy Wat Saket – złota góra z panoramą miasta. Zapamiętam je jako piękne mistyczne miejsca, gdzie nie można wejść bez okrycia i które tworzą tą wspaniałą kulturę. Odwiedziliśmy też gwarne, kolorowe i świecące neonami Chinatown. Bangkok to stanowczo mieszanka intensywnych zapachów, kolorów, która może zawrócić w głowie szczególnie przy temperaturach, które tam panują.  

W poszukiwaniu raju

Zmęczeni intensywnością tego wielkiego miasta uciekliśmy na chwilę na północ. Wsiedliśmy w pociąg do dawnej stolicy Tajlandii o nazwie Ayutthaya. Jest ona oddalona od Bangkoku o ok. 70 kilometrów, a bilet pociągiem kosztuje mniej więcej tyle co polskie 2 złote. Gdy dojechaliśmy na miejsce błąkaliśmy się trochę w poszukiwaniu naszego hostelu. Gdy w końcu dotarliśmy oczom ukazało nam się naprawdę wyjątkowe miejsce. Kolorowe parasolki podwieszone pod sufit, egzotyczna roślinność i uśmiechnięta tajka zapraszająca do naszego pokoju i wynajmu rowerów (to najlepszy sposób żeby zwiedzać Ayutthayę).

Kawał historii i unoszący się w powietrzu mistycyzm

Chwila odpoczynku, pad thai w pobliskiej restauracji i ruszyliśmy na rowerach zwiedzać historyczny kompleks świątyń wpisanych na listę dziedzictwa UNSECO. Jest to miejsce, którego po prostu nie można pominąć zwiedzając Tajlandię. Widać tu kawałek historii i tragiczny los jaki spotkał miasto najechane przez Birmańczyków, ale też można domyślić się jak wzniosłe i wspaniałe musiało ono być w latach swojej świetności.

Zwiedziliśmy Wat Mahathat, które znane jest z głowy buddy oplecionej drzewem figowca, Wat Ratchaburana i przede wszystkim Wat Phra Sin Sanphet, która kiedyś była główną świątynią całego kraju, a teraz zwiedzana przy zachodzie słońca robi naprawdę ogromne wrażenie. Wieczorem udaliśmy się na nocny market, który ciągnął się przez całą ulicę i przepełniony był świeżymi owocami, słodyczami, owocami morza i przyprawami. Większość ludzi na targowisku to miejscowi, którzy przyszli zjeść kolację i spędzić czas z rodziną i sąsiadami. Zauroczyła nas ta łatwość tajów w kontaktach – wystarczy kilka plastikowych stołków i lokalna potrawa aby spędzić wspólnie czas.  

Tajskim ”WARSEM” za 2zł

Po krótkim zwiedzaniu Ayutthai udajemy się z powrotem na południe. Wsiadamy w pociąg do Hua Hin. Samo Hua Hin nie jest naszym celem, a  jedynie bazą wypadową do zwiedzania parku narodowego Khao Sam Roi Yot. Do Hua Hin jechaliśmy pociągiem około 5 godzin. Niestety, okazuje się, że nie tylko polskie pociągi mają opóźnienia ;). W pociągu zaskoczyła nas ilość obnośnych sprzedawców u których można było kupić dosłownie wszystko, od papierosów na sztuki po zimne napoje, makaron i jajka na twardo. W Hua Hin wypożyczyliśmy skuter i pojechaliśmy zwiedzać niesamowite miejsce, które wygląda jak wyjęte z bajki Disneya – jaskinię Phraya Nakhon.

My – obcy

Po drodze mijaliśmy bardzo małe wioski, szkoły i dzieci uśmiechnięte od ucha do ucha machające nam- białym ludziom w dziwnych kaskach na małym skuterku, którzy widocznie nie byli częstym widokiem w tych rejonach. Do jaskini prowadzi ścieżka w górę- najpierw 30 minut od plaży Laem Sala, a potem od plaży dalej pod górkę jakieś pół kilometra. Nawet w jaskini do której jest spory kawałek wędrówki pod górę spotkaliśmy bezpańskie psy (których pełno jest wszędzie w Tajlandii). Khao Sam Roi Yot zwiedziliśmy na skuterku i jest to stanowczo miejsce godne polecenia. 

Po zwiedzeniu tego parku nasze żagle zwróciły się ku wyspie Ko Samui, dalej na południu kraju. Autokarem przejechaliśmy parę godzin do portu w Chumpchon skąd promem przepłynęliśmy na Ko Samui. Długa i męcząca podróż (oraz oparzenie słoneczne) miało być zrekompensowane pobytem na bezludnej wyspie… no więc, niekoniecznie. Okazało się, że Ko Samui jak większość miejsc Tajlandii jest dość mocno zatłoczone. Nie mówiąc już o głównej drodze, która przebiega dookoła wyspy gdzie przejeżdżają setki skuterów i trąbiących aut. Po jednym dniu byliśmy skłonni spakować się i uciekać, ale… postanowiliśmy dać Ko Samui szansę i wcale tego nie żałowaliśmy.

Kąpiel w wodospadzie

Wypożyczyliśmy skuter i udaliśmy się wgłąb wyspy żeby znaleźć wodospady. Nie było łatwo, kosztowało nas to zgubieniem się w dżungli i zszarpanymi nerwami, ale wodospady to właśnie to co na tej wyspie zapiera dech w piersiach. Przede Wszystkim wodospad Namueang II. Prowadzi do niego wędrówka pod górę, momentami trzeba wspinać się po linach i przemierzać drewniane mosty rodem z filmów z serii Indiana Jones, ale widok z góry jest po prostu niesamowity. Trafiliśmy tam akurat na zachód słońca, co miało duży plus- widok był wspaniały, ale również ogromny minus- schodzenie po ciemku nie należało do najprzyjemniejszych szczególnie słysząc naokoło odgłosy tropikalnego lasu. 

Podczas pobytu na Ko Samui trafiliśmy na celebrację Chińskiego Nowego Roku. Było to coś magicznego obserwować parady, patrzeć jak ludzie zbierają się w świątyniach przynoszą pokarmy dla przodków i zapalają kadzidła. 

Po paru dniach na Ko Samui stwierdziliśmy, że czas ruszać dalej na południe- decyzja padła na wyspę Leonarda o której zrobiło się głośno po filmie Niebiańska plaża, czyli słynne Ko Phi Phi. Do tematu podeszliśmy z dystansem. Domyślaliśmy się tłumów, fora internetowe huczały o tym jakie to przereklamowane miejsce pełne imprezowni i hałasu. Stwierdziliśmy, że musimy sami to sprawdzić. Najpierw przejazd promem, potem kilkugodzinna podróż autokarem, potem przepłynięcie Katamaranem, żeby w końcu oczom naszym ukazało się Ko Phi Phi. I jak tylko zobaczyliśmy tą turkusową wodę, kolorowe longtail boaty i malownicze skalne formacje ciężko było się nie zakochać.

Wysepka jest nieduża, więc wszyscy poruszają się pieszo, nie ma stresu, że zaraz wejdzie się pod rozpędzony skuter. Dni mijały nam rajsko i sielsko jak przystało na takie miejsce. Jednego dnia wypożyczyliśmy kajak aby udać się na Monkey Beach. Było to co najmniej ciekawe przeżycie, wyjeżdżaliśmy bardzo żwawo okradzeni przez małpy, które nie miały oporów w plądrowaniu kajaków turystów.

Uwaga rekin !

Innego dnia wstaliśmy o bladym świcie na wycieczkę objazdową po Phi Phi Ley, Bamboo Island, Vicking Cave i słynnym Maya Bay. Główną atrakcją na Phi Phi jest zdecydowanie snorkeling. To co można zobaczyć pod wodą przypominało bardziej wyświetlacz w komputerze. Kolorowe rybki i rafa, aż ciężko uwierzyć że widzi się to na wyciągnięcie ręki. Najlepszym punktem wycieczki było Stark Bay- pływanie z rekinami. Ze sceptycznym nastawieniem dałem nura, szczęście dopisało, serce mocniej zabiło, pływałem wśród rekinów. Następnym razem musimy być mądrzejsi i zaopatrzyć się w sprzęt do nagrywania pod wodą. 

Termin wylotu zaczął zbliżać się wielkimi krokami, zostało nam tylko dwa dni więc przedostaliśmy się na Phuket skąd mieliśmy wylot do Berlina. W ostatni dzień zwiedziliśmy Patong beach, pełne torebek Chanel za mniej niż 20 złotych i barów pełnych pań, które raczej nie do końca są kobietami. Nasz wakacje w Tajlandii zakończyliśmy jedząc marakuję pod palmą, modląc się o spokojny lot i planując kolejną podróż za rok. Gdzie tym razem? Zakochaliśmy się w Azji więc chyba trzeba wrócić w te rejony.

Wielkie dzięki za oglądanie. Jeśli chcecie podzielić się swoimi spostrzeżeniami lub planujecie swoje wakacje w Tajlandii pytajcie w komentarzach.

CZYTAJ I PISZ KOMENTARZE